poniedziałek, 26 stycznia 2015

Ciastka z dziurką :)

Przepis- powiem- doskonały!
Zamęt zrobił dziś niemały,
podpatrzony, skopiowany
i- a jakże!- rymowany!

Składniki:
4 duże marchewki
450 g mąki
łyżeczka proszku do pieczenia
200 g masła
70 g cukru pudru
1 żółtko
łyżeczka cynamonu

Ciasto z tego wyrabiamy,
wałkujemy, wycinamy
duże koło a w nim dziurę
jedno, drugie, trzecie wtóre...

tyle samo dużych kół,
które pójdą na sam dół
lecz bez dziury, bez otworów
duże koło bez walorów.

Ułóż ciastka na brytfannie
w odległościach, nienagannie
i do ręki uchwyć pędzel,
pędzluj ciastka swe czym prędzej!

W dziurę zaś wierzchniego koła
wprost do okrągłego doła
nałóż dżemu dwie łyżeczki
/dżem z truskawki lub porzeczki,

brzoskwiniowy lub z moreli
albo z innych ceregieli/
I zafunduj im ciepełko,
podkręć mocno pokrętełko

dziewięćdziesiąt oraz sto,
bo ciepełko to jest to!
Potem hop- do piekarnika
nastaw według minutnika

jeden kwadrans im potrzeba
i już będziesz krok od nieba...!
Cukrem pudrem z wierzchu syp
i pałaszuj ciacha w mig!










P.S. Przepis pochodzi z programu Ani Starmach 'Pyszne 25'. Ciastka są MEGA! I nie żałujcie marchewki. Na zdrowie!

czwartek, 15 stycznia 2015

To było miesiąc temu...

Czas biegnie jak zwariowany! Miesiąc minął. Kiedy? Nie mam pojęcia. I choć czas biegnie, to u nas spokojnie. Stwierdzam, że z dwójką dzieci póki co nie jest źle. Tyle nam kąpać jedno co i dwa :-) Organizacyjnie daję radę, ale tego wszystkiego nauczyłam się przy pierwszym dziecku. Chyba wtedy jest gorzej, bo świat wariuje i zmienia się o 180 stopni. Teraz to tylko rutynowe powtórki z rozrywki. Chciałabym, żeby czas się zatrzymał.

15 XII 2014 r.
5.20 budzę się i idę do toalety. Kładę się spać z powrotem.
5.30 znowu idę do toalety.
5.50 minimalny skurcz w brzuchu. Pewnie kolejne przepowiadające- myślę sobie.
6.00 skurcz
6.10 skurcz
6.20 skurcz
6.30 skurcz
6.40 Tomasz się budzi. Mówię, że trochę mnie ściska w brzuchu i że idę pod prysznic, żeby sprawdzić, czy skurcze miną.
6.50 skurcz. Czekam, żeby wejść pod prysznic. Liczę 1,2,3.......15. Mija.
Wchodzę pod ciepłą wodę. Ulga. Nie czuję tak skurczów, jak przed chwilą. Spokojnie golę nogi, robię masaż oliwką, wcieram, nacieram, relaks. Nagle czuję skurcz. Słyszę, że Tomasz odprowadza Arusia do żłobka. Kolejny skurcz. Nie wiem która godzina, nie wzięłam zegarka, żeby mierzyć. Tomasz przychodzi. Skurcz. On mierzy- ja liczę długość skurczu:
1,2,3,4,5,6,7,8,9,10,11,12,13 apogeum bólu 14, 15, 16, 17, 18, 19, 20 ustaje. Do wytrzymania. Trzymam się rurki pod prysznicem.
Wychodzę, a raczej próbuję wyjść, ale nie mogę. Skurcz. Kurde. Naprawdę rodzę? Trochę ten ból słaby, jak na poród. Napewno nie rodzę. Za słabo boli. Wychodzę. Tomasz zaczyna mnie pospieszać, a ja uparcie mówię, że czekamy. Nagle kolejny skurcz. Bez wody. Kurde. Boli. Znowu liczę:
1,2,3,4,.......łapę Tomasza za rękę i wtulam się w Niego, żeby było mi lepiej, liczymy razem. Wreszcie 20! Poszło. Wycieram się w przerwie, balsamuję. Związuję włosy. Idę do szafy. Odsuwam szufladę, próbuję się ubrać. Skurcz. Liczę sama trzymając się szuflady:
1,2,3,4,.......................20.
Skurcze co 6 minut!
Tomasz przejmuje kontrolę. Bierze torbę do szpitala, zakłada mi płaszcz i mówi, że jedziemy. Ja twierdzę, że to nie boli tak jak powinno. Posłusznie idę za Nim do garażu. Zjeżdżamy windą. Wychodzimy. Choinka. Padam ze śmiechu. Wczoraj ją ubieraliśmy. Dochodzę do samochodu. Potężny skurcz. Natychmiast ściągam szalik, bo pierońsko przeszkadza. Liczymy razem.
1,2,3,4....................20 ból zanika. Uff.
Jedziemy szybko do szpitala. Nie wierzę, że się zaczęło.Ciągle pomimo intensywnych skurczy, czekam na większy ból, taki jak przy pierwszym porodzie.
Po drodze 3 razy skurcz co 5 minut.
Godz. 8.35
Ujastek- recepcja. Wypełniam dokumenty. Odpowiadam na pytania. Skurcz. Jeden, drugi, trzeci! Zapominam torebki. Idziemy na izbę przyjęć. Tomasz zostaje na korytarzu. Czeka.
Znowu wypełniam dokumenty, ale do połowy. Skurcz. I krzyczę trochę pod nosem. Nie daję rady nie wydawać z siebie żadnego dźwięku. Pani z izby przyjęć nie zwraca na mnie uwagi i każe wypełniać dalej. Wychodzi lekarz z pokoju. Zapraszam Panią, zbadam i zobaczymy jakie jest rozwarcie.
Nie mogę się położyć. Lekarz- Anioł! mi pomaga i mówi:
- Pomogę Pani, spokojnie. Wystarczy, że Pani usiądzie na leżance.
Pomaga mi się rozebrać. Skurcz. Mówię, że nie dam rady się teraz położyć i pytam, czy mogę Go ścisnąć za rękę, bo nie mam się czego chwycić. Odpowiada, że oczywiście! Podaje mi ręce i przechodzi ze mną przez ten skurcz. Pozwala mi schować głowę w swoim białym fartuchu, żeby stłumić nieco mój krzyk. Bada mnie i mówi, że wszystko w porządku. Ubiera mnie. Pomaga wstać, wychodzimy z pokoju a Pani z Izby przyjęć atakuje dokumentami i mówi:
- Jeszcze tu proszę wypełnić!
Próbuję coś zaznaczać, ale skurcz jest naprawdę silny. Na stojąco zaznaczam jakieś kratki i nagle czuję ogromne parcie. Wyrzucam długopis z ręki i papiery. Jest blat! Cudownie. Łapę się go mocno i zginam wpół. Stoję w lekkim rozkroku i krzyczę. Chyba słyszy mnie cały szpital. Lekarz gromi wzrokiem Panią z Izby Przyjęć i mówi:
- Mówiłem przecież, że jest pełna ręka!
Nagle zjawiają się 3 osoby, jedna każe mi wsiąść na wózek, a ja nie chcę! Bo nie mogę USIĄŚĆ!
Siadam w końcu, sama nie wiem jak. Wiozą mnie pędem korytarzem i widzę Tomasza. On też zapomina mojej torebki z recepcji. Omijamy salę przedporodową i wjeżdżamy na porodową. tu czeka na mnie kolejne 4 osoby i stoją prawie na baczność! Wstaję. Położna rozwiązuje mi buty, a ja mówię, żeby rozsunęła zamki, bo będzie szybciej i że nie chcę nacięcia, jeśli nie trzeba będzie. Ściąga buty i każe mi się położyć natychmiast do badania. Mówi, że nie będzie nacinać, jeśli nie będzie trzeba. Skurcz party. Stoję w rozkroku. Widzi, że zaczynam rodzić, a ja sama w to nie wierzę. Mówię, że chciałam znieczulenie, a ona ze śmiechem, że "teraz??? za późno, zaraz urodzisz! Daj się zbadać. Wchodź na łóżko, bo tak nic nie widzę. Kładę się. Słyszę:
-Pełne rozwarcie!
Wpada Tomasz. Ufff.
Skurcz party.
Słyszę:
- Przyj, powoli, powoli!
Odpowiadam, że wolniej nie mogę!
-Dobrze, dobrze! Mocniej, mocniej jeszcze! Jest! Główka! Jest!
Nie wierzę im. Sama nie wiem czemu. Za szybko!
W trakcie ktoś zakłada mi wenflon, a to dobre! Ktoś na rozkaz (!) Tomasza wyciera mi twarz.
Tomasz mówi, że jest główka. Jemu też nie wierzę. Sprawdzać też nie chcę. Ale tempo.
Ból. Adrenalina. Łzy. Tomasz. Położna, ktoś coś mówi, żebym nie podchodziła do góry. Próbuję wykonać. Skurcz party.
- Teraz przyj, urodzisz! Przyj! Dobrze, bardzo dobrze! Położna liczy, JEST!
Jeden krótki moment.
Nie wierzę.
Dostaję Tymusia na ręce.
On naprawdę z Nami jest.
Tomasz patrzy i nie wierzy. Ja, w szoku!
Już?
Godzina 9.15.
Tulę Tymusia z całych sił. Ciało noworodka jest JEDYNE. Maź płodowa, kolor- CUD. CUD NARODZIN. Morze łez. Dalej nie wierzę. Patrzę na Synka i chłonę każdy szczegół, by zapamiętać go do końca życia, tak jak przy Arusiu. Płaczę. Nie myślę o tym, żeby się powstrzymać. Ktoś mówi, że już po wszystkim, żeby się cieszyć i nie płakać. Starsza położna Go gani.
- Daj Jej spokój! Ledwo przyjechała!
Podchodzi do mnie, głaszcze mnie po głowie i mówi:
- Płacz Złotko, płacz za szczęścia. Byłaś dzielna. Pięknie dałaś radę.
No to wyję z płaczu.
Odchodzi i mówi:
- To jest Jej chwila. Niech płacze. niech się wypłacze...
Dochodzę do siebie. Liczę załogę, która mi towarzyszyła przy porodzie. W sumie 7 osób. Nie źle. Ledwo mieszczą się w tej małej salce porodowej. Część z nich po chwili opuszcza pokój. Nikt nie zabiera Tymka. Słyszę:
- Proszę sobie leżeć spokojnie i dać znać kiedy możemy zważyć Synka. Możecie tak sobie leżeć sami. My zaczekamy. Cieszcie się :) No to się cieszymy i dalej jesteśmy w szoku. W końcu proszę, żeby ubrali Tymusia, żeby Mu nie było zimno, chociaż dostaliśmy koc. Tomasz idzie do sali przedporodowej, żeby zabrać to co wrzucił po drodze biegnąc do porodu. Tymuś zważony, zmierzony. 53 cm i 3270 wagi ciałka. Najpiękniejszego w świecie. 10 pkt w skali apgar.
Rodzę łożysko. Mam lekkie otarcie i zakładają mi dwa szwy. Zero bólu, dyskomfortu- nic. I już po. Siadam na wózek. Jadę do sali. Jest mi potwornie zimno. Cała dygoczę. Przyjeżdżam. Wstaję z wózka i kładę się. Tymuś koło mnie. Patrzymy na siebie i nie wiemy co powiedzieć.

.....

Zapoznaję się z koleżanką z pokoju. Aga mówi:
- wiesz wpadła salowa i ścieli łóżko i mówi, że przyjechała jakaś z ulicy i urodziła. Patrzę, a to Ty. I wiesz, że jak przyszliście, to tak rozmawialiście ze sobą, jakby Tymek wcale się nie urodził! Chyba szybko poszło, co...?
Po trzech godzinach idę się wykąpać i nie czuję, jakbym przed chwilą rodziła. Poziom adrenaliny wystarczyłby dla trzech rodzących. Zmęczenie i głód dopada mnie wieczorem....


Teraz pisząc posta łzy również pociekły. To był poród marzeń. Św. Juda pomógł. Spisał się na medal. Tymuś leży koło mnie na łóżku w słońcu i się złośći, bo świeci Mu w twarz. Ocieram łezkę i zmieniam Mu pozycję. To było miesiąc temu....miesiąc temu.....